Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 7-8 listopada 2009, Nr 262 (3583)


Dwie rewolucje - 1789 i 1968

Prof. Grzegorz Kucharczyk


Rewolucja 1968 roku - rozumiana jako zespół przemian cywilizacyjnych dotykających zarówno obyczajowości tzw. kultury popularnej, jak i "kultury wysokiej" - była kolejną odsłoną w całej serii wstrząsów rewolucyjnych, które rozpoczęły się w naszym kręgu cywilizacyjnym wraz z tzw. Wielką Rewolucją Francuską w 1789 roku. Przewrotu, który nie tyle był rewolucją w sferze politycznej, co przede wszystkim wielkim (i bardzo negatywnym z perspektywy cywilizacji chrześcijańskiej) przełomem kulturowym. W tym właśnie tkwi najgłębszy, wspólny fundament tych dwóch zjawisk - rewolucji 1789 i rewolucji 1968 roku.

Zanim zdobyto Bastylię, rewolucja od kilkudziesięciu lat trwała w salonach i kawiarniach paryskiej socjety dającej chętnie posłuch wszelkim "modnym" prądom intelektualnym. Przy czym modę rozumiano tutaj jako zachwyt nad wszelkimi antychrześcijańskimi prądami intelektualnymi, na których autorstwo monopol mieli tzw. philosophes typu Wolter, Diderot czy Rousseau. Nazwa zresztą myląca, bo nie byli to filozofowie, co raczej publicyści wprawiający się w tropieniu dawnych "zbrodni Kościoła" i nawołujący do "zniszczenia niegodziwości" (Wolter), czyli promowania ateizmu i oderwanej od chrześcijaństwa obyczajowości.


Uczniowie de Sade'a

Ten ostatni aspekt był niezmiernie ważny, ponieważ dominujący model życia codziennego oddziałuje nie tylko na elity (umysłowe, towarzyskie), ale promieniuje na całe społeczeństwo. Pod tym względem jednym z wybitnych rewolucjonistów w XVIII-wiecznej Francji okazał się osławiony markiz de Sade - od którego pochodzi nazwa zboczenia seksualnego. Zresztą, z powodu prowadzenia trybu życia dokładnie ilustrującego tę właśnie dewiację zdemoralizowany arystokrata na prośbę własnej rodziny został osadzony w słynnej Bastylii, która pod koniec XVIII wieku pełniła już tylko taką rolę - przytułku dla obłąkanych albo utracjuszy. De Sade został zwolniony z Bastylii krótko przed 14 lipca 1789 r., a po jej zdobyciu i rozpoczęciu rewolucji szybko zaangażował się w tworzenie "nowej Francji". Został członkiem lokalnej sekcji klubu jakobińskiego (najbardziej radykalnego stronnictwa rewolucyjnego). Podczas jego obrad wygłaszał tyrady przeciw monarchii, ale główny wysiłek polemiczny koncentrował na atakowaniu Kościoła, a szczególnie papiestwa.

De Sade - rewolucyjny "filozof", teoretyk i praktyk zboczonego życia seksualnego - jest archetypem rewolucjonistów, którzy ujawnili swoje destrukcyjne (antychrześcijańskie) programy i zaangażowanie polityczne począwszy od drugiej połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. W ich przypadku rolę bezpośrednich mentorów spełnili odpowiednicy dawnych oświeceniowych "filozofów", czyli intelektualności niekryjący swojego ideowego przywiązania do marksizmu, ale przenoszący marksowską kategorię "walki klas" i "alienacji człowieka współczesnego" na płaszczyznę zachowań seksualnych. Uczynienie z seksu - czego domagał się w XVIII wieku de Sade - centrum, punktu odniesienia wszelkich zachowań (także politycznych) to zasługa takich XX-wiecznych intelektualistów, jak: Herbert Marcuse, Michel Foucault czy Wilhelm Reich.

Ich prace - takie jak "Eros i cywilizacja" Marcuse'a czy "Historia seksualności" Foucault - należały do najważniejszych źródeł inspiracji dla rozpoczętej w latach 60. XX wieku rewolucji. Nie bez przyczyny zwanej "rewolucją seksualną". Termin ten został zresztą rozpropagowany w pracy z 1945 r. autorstwa Wilhelma Reicha pod tym samym tytułem. Reich był austriackim freudystą, jeśli zaś chodzi o sympatie polityczne - komunistą. W swojej wcześniejszej książce z 1936 r. "Seksualność w walce kulturowej" wprost stwierdzał, że koniecznym przygotowaniem do rewolucji komunistycznej musi być rewolucja w obyczajowości, przede wszystkim młodzieży: "Swoboda seksualna młodzieży oznacza upadek małżeństwa (w sensie przymusu małżeństwa), a ucisk seksualny młodzieży ma zapewnić jej zdolność do zawierania małżeństw. (...) Nowy porządek życia płciowego musi się rozpoczynać od reedukacji dziecka".

Reich wprowadził do obiegu takie kategorie jak "ucisk seksualny", "rewolucja seksualna", które będą podchwytywane przez innych (np. Marcuse'a) intelektualnych ojców rewolucji lat 60. To był mariaż Freuda i Marksa. A jeśli dodamy do tego kolejny tekst programowy tej rewolucji - "Osobowość autorytarną" Theodore'a Adorno (1950), która argumentowała, że źródłem wszelkiej opresji jest rodzina - mamy kontynuatorów de Sade'a w komplecie.

By zilustrować wpływ de Sade'a zapośredniczonego przez Marcuse'a, Adorno i Foucault, jeden cytat z ich uczniów. Jerry Rubin, jeden z przywódców "pokolenia '68" na amerykańskich uniwersytetach stwierdzał: "Jak można oddzielać politykę od seksu? Przecież to jedno i to samo". I kontynuował: "Purytanizm doprowadza nas do Wietnamu. Brak pewności siebie w seksie skutkuje supersamczym wybrykiem zwanym imperializmem. Amerykańska polityka zagraniczna, szczególnie w Wietnamie, jest bezsensowna, chyba, że rozpatruje się ją w kategoriach seksu. (...) Rewolucja wypowiada wojnę Grzechowi Pierworodnemu, dyktaturze rodziców wobec dzieci, moralności chrześcijańskiej, kapitalizmowi i supersamczym wybrykom".

Przeciw "purytanizmowi" rozumianemu przez lewicowców z amerykańskich kampusów jako chrześcijańska moralność protestowali beatnicy - poeci i pisarze będący idolami dla rodzącego się ruchu hippisowskiego. W twórczości Allena Ginsberga czy Jacka Kerouaca (obydwaj aktywni homoseksualiści) znajduje się apologia tego, co Marcuse nazywał "odrodzeniem polimorficznej seksualności" (czytaj: rozwiązłości w myśl hasła: róbta co chceta i z kim chceta) będącej w opozycji do "represyjnych nakazów seksualności prokreatywnej" (czytaj: Dekalogu i nauki Ewangelii).


Kult młodości i przemocy

Należy zresztą zauważyć, że kult młodości jest kolejną cechą wspólną rewolucji francuskiej i rewolucji lat 60. Przecież czołowi, najbardziej radykalni działacze rewolucji nad Sekwaną, to ludzie młodzi. Desmoulins czy Saint-Just byli ludźmi niespełna trzydziestoletnimi, gdy głosili swoje tyrady o tym, że "nie ma wolności dla wrogów wolności". Podobnie w latach 60. - Tom Hayden, Marc Rudd, Jerry Rubin w Ameryce, Daniel Cohn-Bendit, Rudi Dutschke w Europie - to ludzie młodzi (przeważnie studenci). Rewolucyjna młodzież, jak uczył już W. Reich, powinna być jednak odcięta od "opresyjnej moralności", przejść "reedukację seksualną" wiodącą do właściwego "uświadomienia społecznego". I taką drogę - jak widzieliśmy - przywódcy rewolucji 1968 roku przeszli.

Wzorem swoich rewolucyjnych poprzedników z Francji również zafascynowani byli przemocą. Rewolucjoniści francuscy w XVIII wieku traktowali obalenie monarchii i zgilotynowanie króla nie jako cel sam w sobie, ale jako wstęp do wykonania zasadniczego zadania - wychowania ludzi do życia w "republikańskiej cnocie". Kto zaś nie mieścił się w prokrustowym łożu "republikańskiej wolności", wtedy do właściwych rozmiarów "przykrawała" go gilotyna. Takie było uzasadnienie jakobińskiego terroru wobec "wrogów wolności" (Saint-Just).

W podobny sposób zachowywali się rewolucjoniści z lat 60. XX wieku. Cytowany wcześniej lider lewicowego ruchu studenckiego w USA J. Rubin przyznawał: "Nasza taktyka polega na wysyłaniu Murzynów i długowłosych szumowin, by nacierali na domy klasy średniej, pieprzyli się na podłodze w salonach, rozbijali żyrandole, rozpryskiwali spermę na podobiznach Jezusa, niszczyli meble i na zawsze rozwalili tę szkółkę niedzielną zwaną Ameryką, w której żyłach płynie napalm".

Dobroduszne, kochające pokój dzieci-kwiaty - oto legenda, nad której utrwaleniem pracuje od kilkudziesięciu latach tzw. kultura masowa (w dużej części opanowana zresztą przez pokolenie '68, vide: Hollywood). Ale to legenda. Przemoc była od początku w ruchu, który nazywa się kontrkulturą lat 60. Takie terrorystyczne ugrupowania jak amerykańskie "Czarne Pantery" czy "Weathermen" lub działające w Europie: Frakcja Czerwonej Armii (RFN) czy też "Czerwone Brygady", wywodzą się właśnie z tamtych czasów. Głównym wrogiem były "świnie" - jak nazywano przedstawicieli tzw. klasy średniej, która w każdym społeczeństwie stanowi socjologiczny fundament jego trwałości.

Marc Rudd - jeden z liderów amerykańskiej organizacji "Studenci na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa" (SDS), która była w awangardzie lewicowych manifestacji na amerykańskich uczelniach w drugiej połowie lat 60. - stwierdzał bez ogródek: "To wspaniałe uczucie zabić świnię albo wysadzić jakiś budynek". Z zadaniem "zabijania świń" działała w USA na przełomie lat 60. i 70. grupa Charlesa Mansona, która była autorem makabrycznej zbrodni w domu Romana Polańskiego - w bestialski sposób zamordowano wtedy żonę reżysera będącą w zaawansowanej ciąży. Dzieje zachodnioniemieckiej grupy terrorystycznej Baader-Meinhoff także dobrze ilustrują proces przechodzenia od zaangażowania publicystycznego na rzecz "nieopresyjnego społeczeństwa" do "rewolucji w warunkach miejskich", tj. mordowania niewinnych ludzi, zatrudnionych w biznesie lub strukturach NATO.


To, co najgorsze - czyli dziedzictwo rewolucji

Józef de Maistre - jeden z najważniejszych kontrrewolucyjnych myślicieli w XIX-wiecznej Europie - stwierdził, że "najgorszym złem, które wyrządziła rewolucja [francuska - przyp. G.K.] nie jest bynajmniej to, co zniszczyła, ale to, co stworzyła". Przenikliwa uwaga. Wszak trwanie we Francji przez niemal dwadzieścia lat (Napoleońskie cesarstwo było tutaj pod wieloma względami kontynuatorem czy utrwalaczem rewolucji) władz i programu rewolucyjnego, w decydujący sposób przyczyniło się do dechrystianizacji, zarówno w znaczeniu religijnym, jak i kulturowym, "najstarszej córy Kościoła". Dość przypomnieć sobie sytuację, jaką zastał w swojej parafii w Ars święty proboszcz Jan Maria Vianney. W tym kontekście można powiedzieć, że był on kontrrewolucjonistą w najlepszym tego słowa znaczeniu. To znaczy był przeciw dziedzictwu rewolucji, bo wzywał do nawrócenia - a co ważniejsze, dawał osobiste świadectwo, że jest to możliwe.

Nasze czasy są świadkami przenoszenia w sferę decyzji politycznych, doktryn, którymi żyło rewolucyjne pokolenie '68 po obu brzegach Atlantyku. Takie postacie, a przede wszystkim realizowana przez nich polityka, jak: Bill Clinton, Tony Blair czy teraz Barack Obama i Jose Luis Zapatero, są dowodem na to, że "marsz przez instytucje" tego pokolenia wchodzi w krytyczną fazę. Idee rzeczywiście mają konsekwencje. To, o czym przed laty pisał Wilhelm Reich czy Herbert Marcuse, a co w latach 60. i 70. było na razie sloganami w programach lewackich organizacji studenckich, obecnie staje się obowiązującym prawem w najważniejszych państwach Zachodu. Postęp rewolucji jest rzeczywiście ogromny. De Sade praktykował swoje dewiacje w piwnicach i za nie był zamykany w Bastylii, dzisiaj karze się (z paragrafu o homofobii) tych, którzy "ośmielają się" przypomnieć, że zboczenie jest zboczeniem. Bez pokolenia '68 taki postęp nie byłby możliwy. Jak bardzo potrzebujemy nowych Janów Vianneyów - mistrzów prawdziwej kontrrewolucji.



www.filozofia.com.pl